Setna rocznica śmierci Promyka  –  8 lipca 2008 

Kazimierz Konarski: Konrad Prószyński (Kazimierz Promyk), Z cyklu: Polscy działacze społeczni i oświatowi, Zeszyt 6, wyd. Wiedza Powszechna (Spółdzielnia Wydawniczo-Oświatowa Czytelnik), Warszawa 1948

PISARZ GAZETY ŚWIĄTECZNEJ

,,Po pięciu latach pracy — pisał pod koniec życia Promyk do Szymańskiego mając na myśli lata 1875 — 1880 — był już kawałek nowiny wykarczowanej, przysposobionej do orki i siewu za pomocą pisma periodycznego... Kiedy zaś pod koniec roku 1880 zdołałem uzy­skać koncesję na Gazetę Świąteczną i rozesłałem o niej wiadomość drogami utorowanymi przez drukowane w ciągu pięciu lat poprzednich książeczki i elementarze, wnet zapisało się na nią 2 500 przedpłatników. Potem liczba ich stopniowo wzrastała i powoli doszła do tego, że dziś (*) muszę drukować 12 600 egzemplarzy. Szczególniej pocieszający jest fakt, iż przedpłatnikami są niemal wyłącznie ci czytelnicy, dla których Gazeta Świąteczna jest przeznaczona, nie zaś protektorowie oświaty z „wyższych stanów". Co więcej popieraczami bardzo gorliwymi oświaty stają się sami czytelnicy Gazety, włościanie, robotnicy fabryczni, po trosze i drobna szlachta. Nie tylko udzielają oni odczytane przez siebie numery sąsiadom, ale coraz częściej się zdarza, że ubogi człowiek, co sam zaledwie czytać umie, oszczędza grosz i czyni ze swych pieniędzy ofiarę zakupując drugi egzemplarz Gazety na zachętę dla kogoś w takiej wiosce, gdzie jeszcze ludzie nie są do czytania wdrożeni i nie chcą sami płacić za siebie".

(*) List pisany był w r. 1899. W kilkanaście lat później, przed pierwszą wojną światową, liczba przedpłatników przekroczyła 30 000.

Ustęp ten tchnie pogodą. Z czytelnikami tedy kłopotu nie było. Było ich wielu i wielu serdecznych przyjaciół wyrosło z tej niwy i dla Gazety i dla Promyka. Ale innych kłopotów, zgryzot i trudów było co niemiara. Od samego początku. Jeszcze się Gazeta nie zaczęła, a już samo wyrobienie koncesji, czyli pozwolenia na uruchomienie wydawnictwa, pochłonęło moc zabiegów i dreptań, nie mówiąc o kosztach, starania te bowiem wypadło czynić nie tylko w Warszawie, ale i jeździć do Petersburga. I wszędzie kłaniać się, i prosić, i zabiegać. Można sobie wyobrazić, jaka to była męka dla człowieka, który z twardym karkiem po świecie chodził i prosić nikogo o nic nie lubił.

Przez długi czas zdawało się, że wszystkie te starania rozbiją się o opór władz, wreszcie dzięki czyjejś wysokiej protekcji udało się zrobić wyłom w tym oporze i Promyk- dostał koncesję zresztą nie na swoje imię, ale na nazwisko H. Benniego, lektora języka angielskiego,

Pierwszy numer Gazety Świątecznej ukazał się z Nowym Rokiem 1881.

Serdecznie, prosto zwraca się Promyk do czytelników ze słowem powitalnym.

„Oto czytelnicy mili nowy przybysz — Gazeta Świąteczna — w progi wasze się zjawia. Przychodzi on, aby zabrać z Wami znajomość, pogwarzyć pod waszym dachem, przynieść Wam trochę wieści ze świata i podzielić się dobrym słowem tak szczerze, jak poczciwi ludzie zasiadający do wigilijnej wieczerzy nawzajem od serca opłatkiem się dzielą. Przyjmijcież i Wy tego przybysza w swe progi… ze szczerym sercem, nie odwracając się od niego, nie zamykając przed nim swej duszy Kto przybyszowi rad będzie, tego i on zrobiwszy tę pierwszą znajomość stanie się gościem częstym, bo co. tygodnia się zjawiającymi”

Przeglądając pierwsze roczniki Gazety Świątecznej odnosi się wrażenie, że poza listami do redakcji całą resztę wypełniał sam redaktor, a raczej, jak się Sam nazwał, „Pisarz Gazety Świątecznej". Pisze o tym zresztą wyraźnie sam Prószyński w jednym z listów: „Dotąd (rok 1899) stoję i pracuję niemal sam jeden. Oprócz jednej niemłodej już i wątłego zdrowia osoby, panny, należycie wykształconej, sumiennej i zacnej, która jest sekretarką redakcji, nie znalazłem nikogo, na czyim pisaniu i zmyśle redakcyjnym mógłbym polegać. Poszukiwania i konkursy nie wydały owocu pożądanego.

„Nie mam zastępcy, ani następcy. Ludzie nie pojmują wprost, co i jak dla tego naszego ogółu zwanego ludem pisać należy".

Grono współpracowników Gazety Świątecznej byłoby może i większe gdyby nie to, że Promyk w nieustannej trosce o przystosowanie podawanego w Gazecie materiału do poziomu przeciętnego jej czytelnika poprawiał i przerabiał niedostatecznie jego zdaniem jasno i popularnie ujęte ustępy nadsyłanych mu artykułów nie licząc się zupełnie z prawami autorskimi. Rzecz zrozumiała, gdy się zważy, że nie każdy z literatów, nie wyłączając najwybitniejszych, umie pisać językiem przystępnym i zrozumiałym dla szerokich warstw czytelników pisma ludowego. Niemniej na tle tych przeróbek, może niekiedy zbyt daleko sięgających, dochodziło do częstych zatargów z autorami i w rezultacie do wycofywania się wielu z nich ze współpracy w Gazecie Świątecznej. Porzucony odcinek przejmował oczywiście nie kto inny, tylko Pisarz Gazety Świątecznej.

„Od lat trzydziestu już nie miałem ani Jednego tygodnia zupełnego wypoczynku: Praca i niepokój nieustanne. Od lat zaś 19 (tj. od powstania Gaz. Świąt.) życie pędzę gorączkowo, sypiam 5 — 6 razy na tydzień, a często bardzo 24 — 48 godzin bez przerwy czynnym i przytomnym być muszę, nie kładąc się ani na chwilę. Bliscy i lekarze nazywali me zdrowie żelaznym, grożąc jednak, że do pory dzban wodę nosi. Prawdę mówili. Od pewnego czasu mocno na zdrowiu szwankuję".

Praca i niepokój. Gdybyż tylko praca. Ale niepokój. Nieustanny. Ciągła groza, że to jego najdroższe dzieło zostanie zburzone jednym pociągnięciem pióra dygnitarza, któremu nie spodoba się ten czy inny ustęp, Żeby sobie zapewnić tę trochę niezbędnego dla życia i pracy spokoju, zakupuje Promyk koncesję na inne pismo ludowe, wydaną już dawniej przez, władze, ale nie wykorzystaną, i trzyma ją w biurku na wypadek katastrofy.

Nawet zresztą i bez katastrofy prowadzenie pisma ludowego przy ówczesnej cenzurze było czymś, co można by chyba porównać z cyrkowym chodzeniem po linie.

„Żadne bez wyjątku pismo — pisze Promyk — nie było pod taką staranną opieką cenzury, jak Gazeta Świąteczna... Jednym ze stałych przedpłatników i najpilniejszych czytelników Gazety Świątecznej był kurator Okręgu Naukowego Warszawskiego, Apuchtin. Tam stokroć niestety więcej interesowano się tym pismem, czytano i znano je dokładniej, aniżeli w zwykłych domach naszej „inteligencji" w miastach i po wsiach; również bacznie czytano ją w domu Generał-Gubernatora Hurki, od którego często odbierał za nią wymówki przy sobotnich raportach prezes komitetu cenzury. To do reszty podnieciło czujność cenzorów uważających już od samego początku Gazetę jakby za coś groźnego dla rządu i nienawistnego. Próbowano przez cały szereg lat byt jej podkopać przez umyślne łagodniejsze cenzurowanie wszystkich innych pism, a surowość wyłącznie dla niej. Z tego powodu odmawiano nam także stale pozwolenia na umieszczanie w Gazecie obrazków. Niechęć u władz i niejednokrotnie niesłuszne skargi gubenatorów na Gazetę Świąteczną wzbudzało i to, że zajmowała się ona od początku sprawami gminnymi i wyjaśniała prawo. Więc za to przez lat dziesiątek potem byliśmy niemal zupełnie pozbawieni możności pisania o porządkach w gminach".

W pewnym okresie cenzura zaostrzyła się nagle w sposób niepraktykowany, Cokolwiek się posłało, wszystko wracało, bądź skreślone, bądź pokiereszowane i zniekształcone czerwonym ołówkiem do tego stopnia że zużytkować ten materiał w Gazecie było nie podobna. Promyk zwietrzył jakąś planową akcję cenzury, spróbował więc dotrzeć do źródła. Udało mu się odsłonić tajemnicę. Okazało się, że Gazeta Świąteczna tym u władz popsuła sobie opinię, że stale pomijała wiadomości z życia dworu carskiego. Pod naciskiem takich okoliczności Promyk zdecydował się na ustępstwo i jął umieszczać co jakiś czas wzmianki o „najwyższych" przejazdach, wizytacjach, urodzinach i pogrzebach cesarza rosyjskiego i jego rodziny. Kupił tym sobie wprawdzie rozluźnienie cenzuralnego kagańca w innych działach Gazety, ale z drugiej strony ściągnął na siebie zarzuty zdrady narodowej, płaszczenia się przed rządem itd. itd.

Posiedzenia cenzury odbywały się w czwartki, na niedzielę zaś gazeta musiała być już nie tylko wydrukowana, ale dostarczona adre­satom na miejsce, można sobie więc wyobrazić, jakich sztuk i łamańców musiała się chwytać redakcja, żeby w takim krótkim czasie zdążyć ze wszystkim i czytelnikom zawodu nie zrobić.

„Kiedy Promyk dostał taki pokreślony arkusz z cenzury — czytamy we wspomnieniach Apoloniusza Piechnika, zecera Gazety Świątecznej — namyślał się, co czynić. Czas wielki drukować, żeby czytelnicy dostali gazetę bez opóźnienia, a tu siadaj i pisz na nowo i to zaraz prędko. Jeżeli cenzor wyrzucił cały jakiś utwór, to go się zastępowało innym... Jeżeli Promyk uważał, że uda się coś bardzo potrzebnego przemycić, to kazał drukować i rozesłał Gazetę, a dopiero później w Gazecie idącej na Warszawę i do cenzury robiło się na maszynie „zmiany", jakich wymagał cenzor. Groziło to zamknięciem Gazety i aresztowaniem redaktora i właściciela drukarni. Jak ta pracą wyczerpywała, widzieliśmy naocznie. Jednego razu, gdy Gazeta była już na maszynie, przyszedł do drukarni Promyk, aby sprawdzić, czy gdzie nie zostało się co do poprawienia. Wziął z maszyny arkusz Gazety i czytając zdrzemnął się i byłby upadł na koło maszyny będącej w ruchu, gdyby go nie schwycił maszynista drukarski, który go nie odstępował na krok.

„Gazeta Świąteczna drukuje co rok dla czytelników kalendarz ścienny. Otóż cenzorom zachciało się wtedy, aby kalendarz był drukowany i po rosyjsku. Co tu robić? We wszystkich kalendarzach drukowano na jednej stronie tuż obok polskiego kalendarz rosyjski. Otóż Promyk zrobił tak: kazał złożyć osobno, na jednej stronie kalendarz po polsku, a na drugiej po rosyjsku, jako kartę Gazety (wkładkę). Władze były zadowolone, że na równi z polskim daje się kalendarz rosyjski z wielkim rosyjskim nagłówkiem, a czytelnik gdy dostał kalendarz, oczywiście rosyjską stronę kalendarza smarował klajstrem i przylepiał do ściany, a w ten sposób miał na ścianie tyl­ko kalendarz polski, co wtedy było rzadkością".

Takie były udręki Promyka z cenzurą. Kosztowały one czasem sporo grosza na podarki dla cenzorów, kosztowały zawsze dużo nerwów i niepokoju, i proszenia, i deptania. I strojenia się we frak do pana prezesa cenzury, czego Promyk bardzo nie lubił. Ciężkie były te udręki, nie były wszakże najcięższe. Cięższe od nich były spory i tarcia z własnym społeczeństwem, odpieranie ataków przypuszczanych na Gazetę przez swoich. Promyk starał się wszelkimi siłami zachować bezstronność i nie przechylać Gazety ani w prawo, ani w, lewo, ale też atakowany był zarówno, z lewa, jak i z prawa. Skarży się, czasem gorzko na to.

„Może by już do tego czasu — pisze do przyjaciela — nawet Gazeta miała owe 30000 przedpłatników, ale niestety na przeszkodzie temu stały niektóre pisma o kierunkach krańcowych i ze wzglę­dów stronniczych lub prywatnych wrogie dla Gazety Świątecznej, a wpływowe wśród znacznej liczby duchowieństwa i niektórych warstw inteligencji wiejskiej. Systematycznie i wytrwale przez lat kilkanaście, z gorliwością godną lepszej sprawy, rzucaniem podejrzeń najdziwaczniejszych, to tendencyjną kłamliwą krytyką, to zmyślaniem plotek oszczerczych, starano się w tych pismach i nie bez skutku powstrzymać inteligencję świecką i duchowną od popierania Gazety Świątecznej, a nawet nakłonić do jej prześladowania. Reszta zaś prasy naszej nie prostując bynajmniej takich występów zachowywała się zwykle najzupełniej obojętnie".

Głównym kamieniem obrazy był zdaje się dla prawicy ludzki, pełen miłości bliźniego stosunek Promyka do Żydów.

Spór z socjalistami był dawniejszy, datujący się jeszcze ze studenckich czasów, z epoki Towarzystwa Oświaty Narodowej, które rozchwiało się głównie na skutek przejścia na stronę lewicy więk­szości jego członków.

Na tle tych ogólnych politycznych, niechęci wynikały czasem zatargi i krytyki dotyczące poszczególnych artykułów czy projektów Promyka.

Jednemu z krytyków nie podoba się to np, że Promyk rozpisał w Gazecie ankietę czyli szereg pytań dotyczących odżywiania się ludu na wsi, innemu ton jakoby „kaznodziejski", to znów „rozwlekłość i nudziarstwo".

I znowu i z prawa i z lewa. „Słowo" — prawicowe pismo warszawskie osiemdziesiątych lat — atakuje np. Promyka za poziom jego artykułów. Jest on, zdaniem „Słowa", za wysoki. Dziennik ten poucza Promyka, że powinien on pisać dla ludu „językiem poprawnym literackim, ale popularnie, zrozumiale". Pyta, jaki może być pożytek z artykułu o gwiazdach spadających, w którym autor (tj. Promyk) używa „porównań z nauką niezgodnych, do błędnych wyników prowadzących".

Promyk piszący niezrozumiale, rozwlekle? Wprowadzający w błąd?

To z prawa, A z lewa? Dla przykładu weźmy dłuższy artykuł „Przeglądu Tygodniowego", pisma jak na owe czasy postępowego, w którym autor w ostrej, przykrej formie atakuje Pisarza Gazety Świątecznej za jakiś konkurs na nowelkę dla ludu. Odpowiedzi Promyka nie ma, może jej zresztą i nie było nigdy, bo zaczepka ma ton mocno obraźliwy i ostry, napisana zaś jest tak ogólnikowo, że nie można się ani w treści zarzutów, ani tym bardziej co do ich słuszności zorientować. Nie jest to zresztą naszą rolą. Chodziło tu raczej o stwierdzenie, jak rozbieżne i z jak różnych pozycji leciały kłody pod nogi Promyka.

Tysiącznemu numerowi Gazety Świątecznej nadano jako jubileuszowemu charakter bardziej uroczysty. Numer wyszedł w zwiększonej objętości, otwiera go artykuł wstępny Promyka, w którym m. in. złożywszy podziękowanie przyjaciołom, współpracownikom i czytelnikom pisma zwraca się z podziękowaniem także i do wrogów, działających „czasem jawnie, a częściej skrycie". Zabiegi ich były niestety często skuteczne, „nie mogło to nie być dla duszy i serca bolesne. Ostatecznie jednak wdzięczni za to jesteśmy. Cierpienia nie zawsze ludzi podkopują, czasem hartują i krzepią".

Odtrutką na wszystkie te kwasy i nagrodą za wszystkie znoje, niedospane lub całkowicie bezcenne noce, osłodą doznanych przykrości i zniewag była świadomość rosnącej wciąż potęgi wpływów Gazety. „Jakie ożywienie - pisze Promyk — panuje wśród czytelników, pojmie ten tylko, kto siedzi w redakcji, gawędzi z przychodzącymi wieśniakami i odczytuje napływające od nich nieustannie listy".

Pielgrzymowano do niego jak do Mekki. Długoletni czytelnik, Jakub Grabowski, opisuje w r. 1910, już po śmierci Promyka, pobyt u niego w redakcji. „Nocowałem dwie noce w gmachu redakcji wraz z innymi. Wiedzieliśmy, że nas kocha, ale rozmówić się z nim nie mogliśmy. Drugiej nocy ujrzeliśmy go przy roztworzeniu drzwi, kłaniającego się nam; później nam objaśniał i prawie przepraszał, że nie mógł nas zadowolić rozmową, bo niewykończoną miał pracę, która dla wszystkich, a nie dla pojedynczych ludzi będzie pożytkiem".

Gdyby z całego archiwum Gazety Świątecznej nie zachowało się nic prócz listów pisanych przez czytelników do Pisarza Gazety Świątecznej, to z tych przedziwnie prostych, szczerych, a bezpośrednich wypowiedzi można by z łatwością odtworzyć w całej wspaniałej wielkości ów ogrom wpływu, jaki na lud przez Gazetę wywierał Promyk.

Listy nadchodzące do redakcji numerowano; widziałem listy opa­trzone bardzo wysokim, blisko stutysięcznym numerem, prawda z epoki późniejszej, kiedy Promyka już nie stało, Przejrzałem część tylko a i z tych przejrzanych znów tylko drobne strzępy dadzą się tu przytoczyć:

„...i w Ameryce i w Rumunii spotykałem czytelników Gazety Świątecznej. I tak całe życie moje jest z nią złączone i na pewno wszystko, co jest w mej duszy lepszego, to zawdzięczam najpierw rodzicom, ale zapewne i w dużej mierze Gazecie Świątecznej, bo znałem ją i czytałem przez całe życie, więc musiała wywrzeć na moje usposobienie duży wpływ. Od najmłodszych swych lat aż do siwizny czytając. Gazetę, mam w niej najlepszego przyjaciela, który mię ani razu nie wprowadził w błąd.

„...Jak przyjdzie gazeta na niedzielę, to się nie można do niej, dorwać, bo wszyscy chcą czytać, bo u nas jest w domu 8-ro, wszyscy umią czytać: kto przyniesie od sołtysa, to już najpierw przeczyta i wszyscy się cieszą gazetą i czeka jeden na drugiego.

„...Naszo ukochano Świątecno iest najulubięszym pismem, już trzydzieście kilka lat czytam ją, a nigdy nie znalazłem słów niezrozumiałych ... więc życzę sobie dotrzymać do końca swojego życia, a potem przekazać dzieciom swoim bo iuż siedemdziesiątka minęła, to i pisanie nieudolne.

„...Będąc jeszcze małym chłopcem, kiedy zapoznałem się z Gazetą Świąteczną, odtąd marzyłem ciągle, aby choć raz w życiu zobaczyć jej pisarza i oto dziś spotkało mię to szczęście (na wiecu chłopów w Filharmonii Warszawskiej w r. 1905), toteż kiedym ujrzał tego szanownego starca, pokrytego siwizną, łzy wdzięczności zakręciły mi się w oczach.

„...Ja nie należę do tych szczęśliwych, co mieli możność chodzić do szkoły i się uczyć, ja nie byłem i godziny w szkole, bo ja prostak nie uczony, patrzę tylko pługa, brony.

„...Serdecznie bym podziękował Wiel. Zarządowi jak by mi przysłał jaką książkę, bo tych Świętych to już mam tylu, że nawet co prawda nie wiem, do którego się modlić. Czym więcej Świętych, tym większa bieda.

„...Gdyby wstał z grobu nas kochany Poeta Mickiewicz i rozerział się po kraju naszym i zajrzał pod słumiane strzechy, oj pewno z radości zapłakał, gdyby zobaczył w każdym domu ksianskę i pismo pożytecne, pewno by uścisnył braterskom renkom dłuń Pana Prószyńskiego i powiedziałby nasze stare polskie Bóg zapłać.

,,…my wszyscy czytelnicy Gazety Świątecznej, to jezdeśmy złączeni jakby wielkim pokrewiństwem i wielkóm rodziną bo gdy mi się trafiło spotkać człowieka, ktury czytał gazetę Swiątecżnóm tak jak i ja, to tak mi było przyjemnie zaciąć rozmawiać, jakbym rodzonego Brata spotkał".

Już po śmierci Promyka w czasie wojny:

„...w r. 1916 dostał nam się jeden numer G. Św. Jak to się mówi szwarcowanej, tośmy się tak na nią nie mogli nacieszyć, a moja śp. mama, to ją już tak lubiała, że aż się rozpłakała z radości".

Początek listu:

„Otóż, proszę Redakcji przyjaciółki mojej"...

Trudno jest coś dodać od siebie w ocenie, Gazety Świątecznej do tych prostych słów, tak jak trudno jest znaleźć w języku ludzkim słowo mocniejsze od prostoty.

Był Promyk dla czytelników swoich ojcem tak, jak oni dla niego dziećmi.

Kiedy w r. 1906 lekarze zażądali stanowczo, by się na kilka miesięcy przynajmniej oderwał od Gazety i jej spraw, pisze do Czytelników Gazety takim tonem, jakim pisuje się tylko do rodzonych dzieci, usprawiedliwia się z tej nieobecności, jakby to stało się z jego winy, przeprasza ich i żegna się z nimi. Zna wszystkich starszych czytelników, zwołuje u siebie liczne ich zebrania, a gdy który z nich umrze, drukuje o zmarłym serdeczne wspomnienie pośmiertne w Gazecie. Nieznany ofiarodawca złożył w redakcji ofiarę pieniężną na wysyłkę gazety do miejscowości, "która jeszcze gazety nie ma. Gdy cenzura tego w Gazecie ogłosić nie pozwoliła, załatwił Promyk sprawę w drodze korespondencji z bardziej zaufanymi czytelnikami. Nie sądzę, by było kiedykolwiek w Polsce, czy może i gdzie indziej, drugie pismo, którego redaktor byłby w tym stopniu, co tu, zżyty ze swymi czytelnikami, aby myślał ich myślą, czuł ich bólem i radością, znał ich zwątpienia i nadzieje, słabostki i wartości, I umiał te wartości uszanować. W jego stosunku do chłopa nie było nigdy ani cienia wyższości, traktowania z. góry, z łaski swojej. Wiedział dobrze, co chłop jest wart i tę wartość cenił wysoko.

…Razu pewnego — tak opowiadał rozmowę swą z Promykiem jeden z czytelników — rozmawiając poufnie wypytywał się o zebrania gminne. Skarżyłem się na brak ludzi z wyższej, klasy, którzy by przewodniczyli. Na co powiedział:

Nie możecie się oglądać na nikogo; źle będzie nam się dziać, gdy tak będzie. Dzisiaj każdy jest obywatelem. Ja tłumaczyłem, że inteligentom i księżom więcej ufają.

Uwzięcie stał przy tym, że koniecznie trzeba samodzielności ludu; dwory upadają, księża mają swoje obowiązki"…

To „uwzięcie" Promyka, druga zasadnicza jego cecha, sprawia, że Gazeta Świąteczna przez 26 lat jego redaktorstwa nie zboczyła ani na włos od wytkniętej sobie drogi. Żył prawdą i ludzi do prawdy zachęcał. W r. 1906 noworoczny artykuł zakończył ładnie ujętym życzeniem. „Tego też — tj. możliwości życia prawdą — czytelniku drogi przede wszystkim Tobie, jak sobie samemu, a może nawet jeszcze więcej niźli sobie, życzy z serca Pisarz Gazety Świątecznej".

Prawda i miłość dla ludu, w którym Promyk widział rdzeń narodu, widział Polskę, to są dwie zasadnicze wytyczne redakcji Gazety Świątecznej.

Z tego wypływały dalsze. Bezpartyjność. „Wolno zacnemu człowiekowi — pisał w Gazecie w tymże 1906 roku — należeć do partii jednej, drugiej, trzeciej, czy dziesiątej, jaka mu się podoba, ale dobre pismo, dobra gazeta do żadnej partii, do żadnego stronnictwa należeć nie powinna. Gazeta i ludzie ją stale piszący obowiązani być bezstronni. Boć tylko wtedy, tylko bezstronni mają możność przedstawić obie lub wszystkie strony rzeczy, pisać czystą prawdę, nie zwodzić czytelników".

Można się dziś nie godzić na takie postawienie sprawy, ale pobudki były tu szlachetne i trudno ich nie uszanować.

Ofiarność pracy. Gazeta Świąteczna przez cały czas swego istnienia, to jedna wielka, bez przerwy czynna poradnia. Dodać trzeba, że dzieje się to w dobie, kiedy na wsi nie ma kółek rolniczych, czy też Ubezpieczalni Społecznej, kiedy więc ów Pisarz Gazety Świątecznej musi być i lekarzem, i prawnikiem, i budowniczym, i pszczelarzem, i musi znać się na wszystkich odmianach wiejskiego rzemiosła. Musi. Bo tego żądają od Pisarza owe setki, tysiące listów, czasem nagryzmolone takimi kulasami, że tego przeczytać nie można, czasami rozbrajające swą prostotą, lecz zawsze pochłaniające cały bezmiar pracy, pracy i jeszcze raz pracy.

Z tego znów ostatniego płynęła niebywała wszechstronność Gazety Świątecznej.

Zycie, nawet owo, ciche wiejskie życie, wysuwało setki spraw ważnych, istotnych, czasem palących. Najbardziej żywych i palących nie pozwalała się tknąć bezmyślna ręka cenzora, ale też tym bardziej podziwiać należy talent Promyka, który potrafił jednak przemycić w Gazecie sporo wiadomości z zakazanego jak najostrzej świata historii Polski czy krajoznawstwa, opisy zabytków, wieści o obcych ziemiach i lądach, szczególniej jeśli los tam rzucił garstkę Polaków. I jeszcze znajdował Promyk miejsce na owe potępiane przez część prasy krajowej gwiazdy spadające, tematy oderwane, astronomię, geologię czy tak bliską Promykowemu sercu geografię. Tematy te były, jak się okazuje z listów, niezwykle żywo i chętnie przyjmowane przez czytelników.

Był też Promyk jednym z pierwszych opiekunów przemysłu ludowego — chałupnictwa. Tak np. wyłożył na łamach Gazety całokształt farbiarstwa dla tkaczy — chałupników, których zawsze było mnóstwo na wsi. W latach 1895 — 1898 zamieścił wiele artykułów zachęcających do hodowli morwy i jedwabnictwa.

Albo znów bały cykl, czyli szereg obrazków o polskich drzewach, dany po to, by krzewić w ten sposób umiłowanie polskiego krajobrazu i polskiej przyrody.

I jeszcze jedno. Jakby niedość mu było jeszcze pracy i listów do odpowiadania, sam jeszcze prosi swoich czytelników o wiadomości, ogłasza w gazecie ankiety na temat wszystkiego, co chłopa dotyczy, co mu dolega: jak się żywi, jak się ubiera, jak mieszka. Organizuje konkurs na budowę łaźni wiejskiej. I jak we wszystkim tak i w tym szczególe umie podejść do rzeczy wielkich od strony praktycznej. Łaźnia ma służyć wielkim celom, utrzymaniu higieny i czystości wsi, na co Gazeta stale kładzie wielki nacisk. Ale łaźnia jest rzeczą bardzo kosztowną, gdyby ją tylko dla tego celu budować. Ta sama wszakże łaźnia może służyć jako wspólna pralnia, a piec jej, przy odpowiedniej budowie, może być równocześnie piekarnią, która wypiekałaby chleb dla całej wsi. I oto w ten sposób ujęta łaźnia nie kalkuluje się już drogo i ludziska po trochu przestają widzieć w niej zmarnowaną na zbytek krwawicę.

Obok treści — forma. Język Gazety Świątecznej, czyli co na jedno wychodzi, język jej Pisarza, Zbyt wiele było już jego próbek, by trzeba było jeszcze dawać tu przykłady jasności, jędrności, zwięzłości;, a przede wszystkim prostoty tego stylu, Powiadają ludzie, że niedość jest pisać tak, żeby czytelnik wszystko zrozumiał, trzeba pisać tak, żeby nie mógł nie zrozumieć. Tak właśnie pisał Promyk. Nie ma chyba pisarza w Polsce, który lepiej niż on sprostał tym wymaganiom. „Łopatą, w łeb" — stwierdzają to setki listów do Gazety Świątecznej.

A obrazowość Promykowego stylu.

Czytanie uczy myśleć: „Bez tego nasz brat mało się różni rozumem, od bydlęcia, bo wciąż pracuje tylko rękami i nogami, wciąż robi jedno w kółko, tak że myśleć o tym nie potrzebuje i głowa jego próżnuje i mało zdatna do tego, żeby co rozważyć i dobrze zmiarkować i dać radę, kiedy jaka niespodziana bieda przyjdzie. Patrzcie jak ta prawa ręka, co ją od maleńkości do roboty używamy, zdatna do wszystkiego, a tymczasem lewa, co więcej próżnuje, mało do czego się przydaje, najwięcej tylko do trzymania. Jak z lewą ręką, tak jest i z rozumem człowieczym, kiedy go się do roboty nie nazwyczai. Otóż sama nauka czytania robi nasz rozum zdatnym do myślenia".

Promyk szuka współpracowników: „Niedobrze jest drzewu stać w gołym polu samotnie, daleko mu lepiej rość w gaju, w lesie, w niedalekim, byle nie za bliskim sąsiedztwie z innymi drzewami".

Krajobraz polski. „Gdy stare drzewa padają, domy się palą, mury rozsypują się w gruzy i pamiątki po wielkich ludziach z "dawnych czasów nieuszanowane przez ciemnotę giną marnie, to najdłużej zachowuje się bez zmiany kształt powierzchni, po której przodkowie nasi stąpali i na którą patrzyły ich oczy". (Mowa o Czarnolasie Jana Kochanowskiego).

Miał Promyk w języku swoim i rzeczy, z którymi się dziś trudno pogodzić. Miał trochę błędów, przywiezionych z Syberii w postaci rusycyzmów np. nierzadko trafiający się błąd w składni: „zarzuty te dotyczą jednej z ważnych zasad pedagogicznych, do propagatorów których śmiałem się zaliczyć ..."

Gorsze są neologizmy, zarówno form gramatycznych: „jak najstopniowiej" przechodzić od rzeczy łatwych do trudnych — jak też wyrazów, które Promyk często tworzy i wprowadza nowe. Najczęściej pod wpływem chęci zastąpienia trudnego obcego słowa wyrazem swojskim. Czasem udaje mu się to świetnie, np. „spowiednica" zamiast „konfesjonał" gorzej już: „dzieciarnia" zamiast „ochrona", albo „kolejowiec", czy „żeleźnica" zamiast „tramwaj". Zupełnie niezrozumiałe jest „buchadło" czyli bomba, z pochodnym od tego wyrazem — buchadłowiec — statek wojenny, .Dlaczego „gała ziemska" miała. być lepsza od „kuli ziemskiej”? Słowo „hakatnik” nie jest zgoła jaśniejsze, ani bardziej wyraziste od słowa, które ma zastępować — „hakatysta".

Niczym nieumotywowana i niedźwięczna jest wytrwale, przez dziesiątki lat stosowana w wydawnictwach Promyka pisownia j przed i po samogłosce: pokojik, rujiny, zbroji itd.

Wszystko to są drobiazgi, jak drobiazgiem jest zaciekłe, wytrwałe — jak wszystko zresztą u Promyka — mantyctwem trochę tracące zwalczanie palenia tytoniu.

Miło jest nawet w pewnym stopniu zaznaczyć te usterki, żeby życiorysowi Promyka odebrać charakter jakiegoś panegiryku, czyli czczej chwały, zarysować tę postać tak, jak ona była z żywymi cechami ludzkimi i przywarami, z krwią swoją, ciałem i kośćmi. Tylko że tak trudno doszukać się istotnych przywar w tej postaci. Człowiekiem był i ludzkie miał słabostki. Drobne, ale słabostki. Żeby tylko takie wady wszyscy ludzie w Polsce mieli, jaśniej by polskie słońce świeciło.

Płynęły lata. Numery Gazety wychodziły w świat opatrzone kolejną numeracją. Wyszedł numer setny, pięćsetny. W jubileuszowym toku 1900 przypadł numer tysiączny. Stał się też pewnego rodzaju jubileuszem.

„Po raz tysiączny ziarno pada na ziemię, pisał wtedy Promyk do swej drogiej, po całej Polsce i poza Polską rozsianej Świątecznej Rodziny. — Czy wydaje ono plon i dla kogo? Może nasienie marnie przepada. Może gnije w błocie. Jeśli taki jego los, nie od nas to zależy.

„A jeśli nie ginie i plon wydaje, to jaki? Czy lichy, czy bujny? Jeśli lichy, nie cała wina w nas leży, jeśli bujny, nie nasza to zasługa, Plon zależy przede wszystkim od żyzności gleby, na którą siew pada…

„Trwamy na grzędzie, którąśmy wyrobili, staramy się pełnić sumiennie wzięty na siebie obowiązek, czynimy więc w miarę słabych sił naszych. to, co możemy i co uważamy za potrzebne i pożyteczne… ale o skutku tych trosk i pracy, czy z niej istotnie zboże pożywne, czy chwasty szkodliwe się pienią, niech sądzą inni, byle tylko istotnie rzeczy świadomi”

A w sześć lat później prawdziwy już jubileusz, Wielkie święto, dwudziestopięciolecie Gazety Świątecznej, Okrężne po żniwie całego pracowitego życia Promyka. Nie zachował się żaden jego opis, ale choćby i był, czy zdołałby oddać rozgrzane, zdwojone tętno wdzięcznych ludzkich serc.

Jubileusz Gazety przypada na początki ostatniej śmiertelnej choroby Promyka.

Już na długi czas przedtem, czując zbliżający się koniec, pełen , trosk o swoje najmilsze dzieło, pisze do przyjaciela długi, gorący, częściowo przytaczany już tutaj list:

„Od pewnego czasu mocno na zdrowiu szwankuję. Lekarze każą mi się leczyć, a jako pierwsze lekarstwo zalecają oderwanie się od zajęć na czas dłuższy, wypoczynek. W przeciwnym razie zapowiadają szybki i zupełny rozstrój nerwowy, ślepotę, a może i śmierć rychłą. I sam wiem instynktownie, że to wszystko wisi nade mną. Lecz nie mam czasu chorować, ani leczyć się. Przemagam się codziennie.

„Pozostają do wyboru dwie drogi. 1. Pierwsza droga. Ta sama, po której kroczę dotąd. Pracować rozpaczliwie, wydawać ż tygodnia na tydzień pismo i wkrótce paść na stanowisku niedołężnym lub martwym. Sumieniu memu to nie zaszkodzi, ale spokojnie dokończyć żywota mi nie da. Bo cóż się stanie z pracą moją? Ci czytelnicy, których się wyrobiło, może już nie zdziczeją, będą się starali o jakąś strawę umysłową. Ale czyż na tym poprzestać wypada? Masy powinny ożywić się dalej, szerzej, a szerzej. A co z Gazetą Świąteczną sie stanie? Prawni moi sukcesorowie, żona i dziewięcioro dziatwy, postarają się może dalej ją wydawać, choćby dlatego, żeby nie mieć" głodu, Więc wychodzić jakoś będzie, ale jak? Gdzie następca do mej pracy? Na jakie on drogi pismo wprowadzi? Gdzie jakakolwiek gwarancja, że i jak odpowie zadaniu? Nie! Prosty rozsądek i troska o byt i dalszy rozwój sprawy, której początek zrobiony, nie pozwala mi poprzestać na takiej drodze. Więc jakaż inna? Oto:

„2. Pókim żyw i nie wyczerpany jeszcze z sił do pracy, powinienem przekazać Wydawnictwo Gazety Świątecznej komuś pewnemu, kto dalszymi jej losami przejmie się, zainteresuje bezpośrednio, kto ważność jej cenić potrafi i będzie nad jej redakcją czuwał, Jeśli kogoś takiego znajdę i wydawnictwo będzie ode mnie przyjęte, wtedy przygotuję pewien zapas materiałów do druku, zorganizuję z tych sił, jakie już są i może przy pomocy kogoś nowego redakcję zastępczą, tymczasową i oddam się na parę miesięcy kuracji zaleconej przez lekarzy. Następnie wypocząwszy i wzmocniwszy się na zdrowiu rozpocznę pracę nad przysposobieniem teoretycznym i praktycznym odpowiednich kandydatów do dalszego prowadzenia Gazety Świątecznej. O ile mi też czas pozwoli, będę sam jej współpracownikiem (choć już nie redaktorem, ani wydawcą). Jednocześnie też wezmę się do wykończenia i puszczenia w świat paru dziesiątków mych prac i wydawnictw książkowych, które uważam za potrzebne, a dziś dla braku czasu zaniedbywać muszę.

„Taki jest mój plan i sprawę tę całą uważam dziś za najważniejszą i najpilniejszą w dziedzinie wydawnictw, mających na celu rozwój duchowy szerokich mas naszego narodu. Wobec tej sprawy wszelkie inne wydawnictwa przy panujących dziś jeszcze wśród inteligencji naszej poglądach i przy siłach piśmienniczych, jakimi naród nasz rozporządza, wydają mi się rzeczami bardzo podrzędnymi i nie wiodącymi wprost do celu.

„A teraz wracam jeszcze do pierwszego okresu w drugim punkcie, dotyczącym dróg, jakie widzę przed sobą. Nadmieniłem tam o pogrzebie przekazania wydawnictwa Gazety Świątecznej komukolwiek. Jak i na jakich warunkach może się ono odbyć? Sam dla siebie potrzebuję niewiele, ale mam liczną rodzinę i wychować muszę gromadkę dzieci. Pozbywając się jedynego sposobu do życia i utrzymania rodziny muszę też jej los zabezpieczyć. W tym celu wartość Gazety Świątecznej musi być oszacowana i przekazanie jej w inne ręce może się odbyć drogą spłaty pieniężnej. Lecz kto ma być jej nabywcą? Gazeta nie jest zwyczajnym towarem na sprzedaż. Jej powodzenie i cele nie przestaną mnie i nadal obchodzić. Chciałbym więc koniecznie upewnić się, że pójdzie ona dalej w tym kierunku… Chciałbym też uchronić Gazetę Świąteczną od częstego przechodzenia z rąk do rąk. Dlatego nierad bym odstępować jej jednej osobie, lecz pragnę ją przekazać liczniejszemu gronu ludzi z różnych sfer, którzy, by utworzyli spółkę udziałową z udziałem np. po 1000 rubli. Mógłbym i sam do tej spółki należeć, biorąc jakiś udział na siebie.

„O materialny byt Gazety Świątecznej i jej współwłaścicieli żadnego powodu do obaw nie widzę. Najcięższe pod każdym względem lata Gazeta Świąteczna przetrwała, więc według wszelkiego prawdopodobieństwa nieprzewidzianych przeszkód na swej drodze nie napotka, Wspólnicy będą też mieli od swych udziałów zysk pewny, Gdyby Gazeta Świąteczna zatrzymała się tylko na tej liczbie przedpłatników, jaka jest w tym roku — czego nawet nie przypuszczam, bo dotąd liczba ich z każdym rokiem się zwiększa, to zysk czysty do podziału, po opędzeniu wszelkich kosztów wydawnictwa, honorariów autorskich itd. wynosiłby minimum 6 000 rubli rocznie. Książki rachunkowe i dowody rozumie się są do sprawdzenia. Na uwadze zaś mieć należy nie tylko spodziewany prawie na pewno wzrost liczby przedpłatników, a stąd i zysk przy dotychczasowym stanie Gazety, ale jeszcze i nie wyzyskane wcale przeze mnie sposoby podniesienia poczytności pisma i dochodu z niego. Oto: 1. można pozyskać prawo umieszczania w Gazecie ilustracyj, na czym pismo zyska wiele w oczach mas; 2. można przy Gazecie drukować choćby cały arkusz dodatku z ogłoszeniami płatnymi, o które przy takiej ilości nakładu bardzo łatwo; 3. spółka niechybnie znalazłaby większe poparcie dla Gaz. Świąt, w kołach inteligencji za pośrednictwem i swych osobistych stosunków, i pism dla inteligencji wydawanych, z którymi ja przy moim braku sprytu i czasu wolnego żadnych stosunków nie utrzymywałem.

„Ludzie więc zasobni w grosz ija udziały, jeśli taką spółkę utworzą, podtrzymując i utrwalając pracę rozpoczętą,,. spełnią przysługę społeczeństwu, do jakiej mają obecnie wyjątkową sposobność, .przy­sługę stokroć donioślejszą od wielu innych przedsięwzięć, o których dużo się mówi i pisze; — z drugiej zaś strony, p czym jestem naj­mocniej przekonany, zrobią jednocześnie dobry interes finansowy.

„Planu, o którym Ci donoszę, prawie przed nikim jeszcze nie rozwijałem, W odpowiedzi zaś na Twe zapytanie komunikuję go Tobie w tej myśli, azali i tam w Twym sąsiedztwie ci, którym sprawa wydawnictw istotnie pożytecznych leży na sercu, nie uznają trosk moich za słuszne, a planu mego za dobry… Polecam to Twej pieczy i uznaniu. Czas jest drogi, siły moje niepewne, wiadomości od Ciebie będę rychło oczekiwał”.

Są ślady prób utworzenia takiej spółki, ale zdaje się, że w końcu do tego nie doszło. Promyk poszedł ostatecznie pierwszą drogą, to jest borykał się nadal sam, by w pewnym momencie paść martwy jak żołnierz na posterunku. Pod koniec życia od r. 1900 znalazł podporę w synu, Tadeuszu, który przejął po nim tę zaszczytną spuściznę, Nieodparcie nasuwa się tu jedno pytanie. Czemu Promyk nie szukał współpracowników wśród najwierniejszych swoich przyjaciół — czytelników pod chłopską strzechą?

Jest u schyłku życie odpowiedź jego w tej spawie. Zapytany raz przez korespondenta jednego z pism o współudział chłopów w Gazecie Promyk odpowiedział:

„Są to listy przygodne, dorywcze, niekiedy bardzo cenne, ale służą jedynie za materiał do odpowiedniego redagowania tych korespondencji. Zdarzają się jednak i talenty wybitne, takim był np. Mosiołek z Radomskiego. Rwał on się do samej redakcji, ale sprzeciwiałem się temu. Nie chciałem, aby ten kmieć stawał się najemnym pismakiem warszawskim, pragnąłem, aby został na roli, swoje wpływy w czynie szerzył".

Nie chciał Promyk chłopów od roli odciągać.

Został sam.

Copyright © Kazimierz Konarski 1948

Kazimierz Konarski: Konrad Prószyński (Kazimierz Promyk), Z cyklu: Polscy działacze społeczni i oświatowi, Zeszyt 6, wyd. Wiedza Powszechna (Spółdzielnia Wydawniczo-Oświatowa Czytelnik), Warszawa 1948